Wtorkowy dzień - jak zwykle zaczynam od 7.00. Na drogach wiadomo - śnieg, lód, koleiny i ogólnie - ślisko - ale w końcu zima - więc normalka. Kilka minut po dziewiątej, już z drugą kursantką jadę sobie nieco mniej niż 40 km/h i nic nie zwiastuje tego, co wydarzy się za chwilę.
Prosty odcinek drogi, z przeciwka nadjeżdża kolejny pojazd - nie zwracam zbytnio uwagi, wszak co chwila ktoś jedzie z przeciwka. Auto jest przed nami jakieś 50 - 60 metrów i dostrzegam jego nietypowe zachowanie - auto przodem sunie w stronę pobocza i dość głębokiego rowu po swojej stronie. Widocznie kierowca musiał wpaść w poślizg, skupiam swoją uwagę tylko na nim i mówię jakby z automatu do kursantki: "zwolnij". Dostrzegam wtedy, że jest to leciwe Audi 80 koloru szarego (srebrnego?). Początkowo jego dziwny tor jazdy nie niepokoi mnie aż tak, jak to co dzieje się po chwili. Kierowca próbuje ratować się przed wjechaniem do rowu i odbija kierownicą na drugą stronę - czyli wprost na nas.
Dzieli nas kilkanaście metrów, Audi jedzie na pewno szybciej niż my i doskonale widzę jego atrapę chłodnicy, reflektory, stary poniszczony zderzak - to wszystko kieruje się dokładnie na nas! Na hamowanie jest już zbyt późno, poza tym nie chciałbym się zmierzyć z tym autem w czołowym zderzeniu, więc błyskawicznie chwytam kierownicę i skręcam na pobocze - puste i nawet lekko odśnieżone. Ułamek sekundy później słyszę gwałtowny huk uderzenia z boku (od strony środka jezdni, czyli od kursantki), oraz czuję że obracamy się pod wpływem potężnej siły. Audi spycha nas jeszcze bardziej na pobocze, gdzie prawą stroną zaczepiam o zamarzniętą lodową zaspę -tył pojazdu jest dosłownie kilka centymetrów od ogrodzenia prywatnej posesji (z mojej strony nie było rowu ani krawężnika).
Nie wiem co się dzieje za mną, nie wiem co z Audi - ponieważ jadąc bokiem mam zamiar już tylko natychmiast zatrzymać pojazd i w ogóle nie mam czasu na lusterko. Na ile mogłem przejąłem kierowanie autem, choć to bardziej siła uderzenia pchała auto niż ja nim kierowałem. Gdy udało się już zatrzymać natychmiast włączyłem światła awaryjne i spytałem przerażonej kursantki czy coś jej się stało. Odpowiedziała że nie, ale dla mnie nie była to jeszcze wystarczająca odpowiedź.
Widzę, że silnik nadal pracuje więc natychmiast go wyłączam i próbuję wyjść, ale drzwi blokuje zaspa - napieram z większą siłą mając coś dziwnego w świadomości - mianowicie to, że drzwi się uszkodzą gdy będę je tak traktował. Otwierając je nieznacznie wydostaję się i każę kursantce zostać i się nie ruszać. Ta jest przerażona i pyta mnie "czy to moja wina?" Odpowiadam że nie i jeszcze raz wydaję polecenie - nie wysiadaj z pojazdu!
Gdy już wyszedłem widzę trzech facetów idących w moją stronę oraz kilka zatrzymanych pojazdów, w tym jeden w rowie. Pytają czy wszystko ok, ale ja od razu pytam który z nich kierował Audi. Starszy gość mówi że on, na co ja od razu żądam od niego prawa jazdy. W sumie to nie wiem czemu tak zareagowałem, może sądziłem że tak na drodze mógł się zachować tylko ktoś nie posiadający uprawnień? Facet podaje mi swoje prawo jazdy, oddaję mu go i dopiero teraz widzę, że praktycznie nie mam boku pojazdu z lewej strony. Audi uderzyło w okolicy przedniego koła, prześliznęło się przez drzwi przednie, tylne, następnie zahaczyło o błotnik z tyłu a następnie wpadło do rowu.
Widząc to wracam do kursantki i pytam znowu - czy wszystko jest ok. I wciąż każę jej zostać w aucie, a jeśli koniecznie będzie chciała wysiąść to tylko przez moje drzwi - raz że w szoku wpadnie komuś pod samochód od środka jezdni, a dwa że te drzwi to już chyba ledwo się trzymają. Telefon do szefa żeby poinformować o sytuacji, a w tym samym czasie ktoś podchodzi i mówi że ma nagrane całe zdarzenie - gość jechał za nami i miał kamerę. Każę mu chwilę poczekać, bo muszę powiedzieć szefowi co się stało. Szef przez telefon decyduje o wezwaniu policji, o czym informuję sprawcę zdarzenia.
Natychmiast dzwonię na 112 - rozmowa wydaje mi się trwać wieczność. Dyspozytor najpierw nie może znaleźć miejsca zdarzenia (tak to jest jak się z małej miejscowości dzwoni na centralę 112), następnie wypytuje o szczegóły, o numery rejestracyjne aut itp itd. "Informuję policję, proszę czekać na przyjazd" - ufff - w końcu. Biorę namiary do świadka (tego z kamerą) i proszę, by na wszelki wypadek zabezpieczył fragment wideo z uderzenia. Gość zgadza się, a ja pozwalam mu jechać dalej. Policja dociera w ciągu około 10-ciu minut, w ciągu których znów wracam do kursantki oraz odbieram kilka telefonów od szefa - wypytuje mnie czy mam kompletną dokumentację (kartę kursanta, swoje dokumenty) - oczywiście że mam - przecież to normalne. Informuje mnie także, że już wysyła do mnie kolegę który będzie do dyspozycji gdybym coś potrzebował, oraz że zamyka na chwilę biuro i sam do mnie jedzie.
Wcale mnie nie zdziwiło, że policjant nie wiedział jakie dokumenty może wziąć ode mnie. Najpierw dałem mu legitymację instruktora - mam wrażenie że widział ją pierwszy raz, obejrzał i oddał a ja bez jego słowa dałem mu już to co chciał - czyli swoje prawo jazdy. Zdziwiło mnie natomiast, że nikt mnie nie spytał co się w zasadzie stało i jak do tego doszło. Opowiadał o tym jedynie gość z Audi - przy czym akcentował wyrazy typu "było ślisko", "nie posypana droga", "nie odśnieżona droga", "jechałem powoli". Ja tymczasem stałem spokojnie obok - bardzo spokojnie i nic nie mówiłem.
Zdziwiło mnie także, że nikt nie sprawdzał nas pod kątem alkoholu. W pewnym momencie policjant poprosił abym podszedł z kursantką (ta wciąż siedziała w aucie jak jej kazałem). Poszedłem więc po nią i wziąłem jej kartę szkolenia - naiwnie sądząc że może stróże prawa zechcą choć pobieżnie rzucić okiem na dokumentację. Oczywiście chcieli tylko jej numer PESEL - niestety nie miała żadnego dokumentu tożsamości (a tyle razy ją prosiłem by wzięła dowód osobisty na jazdę) - no ale miałem kartę z której ochoczo podyktowałem policjantowi ten numer.
Po kilkunastu minutach kierującemu Audi zaproponowali mandat (najniższy z możliwych 220 zł), a mnie dali kartkę z numerem ubezpieczenia oraz informacją, że notatka z kolizji będzie na komendzie w ciągu dwóch-trzech dni oraz powiedzieli że to wszystko - że mogę jechać. I dopiero teraz sobie tak pomyślałem - niby jak miałbym jechać tak rozwalonym autem? Ciekawe, czy oni zatrzymali w ogóle dowód rejestracyjny (teraz robi się to on-line), bo mnie nie poinformowali ani słowem.
W tzw. międzyczasie przyjechało nawet dwóch kolegów (jeden z nich zabrał moją kursantkę do domu), oraz szef. Godzinę później miałem już drugie auto - na którym oczywiście pracowałem do wieczora :)
Dodam jeszcze, że podczas tego całego zdarzenia sprawca był niezwykle ugodowy i zgadzał się praktycznie na wszystko co chciałem. Najwyraźniej zdawał sobie sprawę z sytuacji, a tuż po zderzeniu zapytał nawet czy nic nam się nie stało - szczególnie kursantce która była "na linii ognia".
Z dzisiejszej perspektywy cieszę się, że zrobiłem ucieczkę na pobocze i wybrałem zderzenie boczne a nie czołowe. Przy tej prędkości nie skończyłoby się ono dobrze dla nas, wszak Suzuki to konstrukcyjnie bardzo miękki i słabo chroniący pojazd. Urazy kończyn dolnych byłyby "gwarantowane", tym bardziej że po mojej stronie jest dodatkowy hamulec i sprzęgło - które na pewno przesunęłyby się w głąb pojazdu. Uciekając na pobocze liczyłem, że Audi uderzy bardziej w tylne drzwi - co dla nas w ogóle nie byłoby już zagrożeniem. Tak się jednak nie stało. Gdy później auto było już na lawecie zauważyłem, że po stronie kursantki było trochę rozbitego szkła oraz odłamki naszego lakieru. Było naprawdę blisko...
Auto ma uszkodzony cały bok - nie widać tego dokładnie na zdjęciach, ale są tam dziury na wylot, do tego pęknięty jest dach oraz wgniecenia z prawej strony (uderzenia w zaspę) i kwalifikuje się do szkody całkowitej. Uważajcie na siebie!