wtorek, 5 sierpnia 2025

Głupi i szczęście

To ten dzień. Zapamiętam go na długo, jest dość ważny jeśli chodzi o moją drogę zawodową. Trudny, pełny różnych obaw, zakrętów i niepokojów. Mógł skończyć się niezbyt ciekawie, co oznaczałoby co najmniej L4 i trochę "wolnego", ale nie o tym.

Oto stoję przed wielką górą, u podnóża której znajduje się przepaść. Muszę/powinienem wejść na sam szczyt. Nie mam przy sobie żadnych narzędzi, żadnych pomocy, jestem tylko ja i strach. A góra bardzo stroma, momentami śliska i niebezpieczna. Nigdy nie wchodziłem na taką, ale żeby nie stać w miejscu muszę to zrobić. Więc decyduję się. Mnóstwo lęków o to, czy dam radę, czy ryzyko jest tego warte. A na górze ktoś, kto woła mnie, abym szedł coraz wyżej. 

Idę, choć najchętniej powiedziałbym "nie chce mi się". Zaciskam zęby i zgodnie ze wskazówkami głosu z góry, nie patrzę za siebie. Serce wali jak szalone a cały organizm pracuje na najwyższych obrotach. Mam wrażenie, że mózg mi dymi jak stara lokomotywa, ale ręce i nogi ani na moment nie odmawiają posłuszeństwa (to nawet trochę dziwne, bo np podczas pływania na basenie łapie mnie skurcz gdy za długo ćwiczę). Nie mogą okazać słabości, bo to oznaczałoby spore kłopoty. Zatem chyba rozumieją, że muszą dać z siebie wszystko, a może i więcej żeby przeżyć. 

Nie czuję ani zmęczenia, ani głodu czy pragnienia. Mimo że wspinam się od kilkudziesięciu minut bez przerwy wisząc na krawędzi, nie czuję właściwie nic. Nawet nie wiem, jak daleko jeszcze do wierzchołka, nie myślę o tym. Nie jestem w stanie. Słyszę tylko uwagi i jakby rozkazy kogoś z góry. Nie ma już odwrotu, musisz iść dalej. 

Po kolejnych długich minutach udaje mi się wdrapać na sam szczyt, kiedy nagle ręce i nogi robią się jak z waty, zaczynają drżeć i w ogóle mnie nie słuchają. Nie mogę się ruszyć, ale na szczęście jestem już na górze. Już nie spadnę. Ledwie stoję chwiejąc się w każdą stronę i próbuję złapać oddech, uspokoić serce i odpocząć. Dopiero teraz zauważam, że jestem tak spocony, że ubrania można wyżymać. Jednocześnie czuję, jak wbijają mnie one w ziemię. Są tak ciężkie, jakbym dźwigał na sobie kilogramy ołowiu. 

Na szczęście auto stoi tuż obok mnie, więc daleko iść nie muszę. Niezgrabnie wpadam na fotel i jadę do domu. Ale jak dziwnie mi się nim kieruje! Nie słyszę silnika, gaz reaguje inaczej niż zwykle, kierownica nie chce się obracać, cały samochód jest jakiś otępiały. Albo ja. Po dojechaniu do domu, wciąż się chwiejąc spotykam sąsiadkę przed blokiem. Pomyśli sobie - o, ten pijak spod trójki wrócił do domu. I jeszcze prowadzi po alkoholu! Zamykam szybko drzwi od mieszkania i rozbieram się do naga. Faktycznie, wszystko mokre. Jeszcze nigdy nie byłem aż tak spocony. Biorę długi prysznic i opadam na fotel. Jest trochę lepiej, serce już tak mocno nie wali, ale czuję olbrzymie pragnienie. Ponad pół dużej butelki wody połykam bardzo szybko, dosłownie w kilku łykach. Czuję, że zaczynam wracać do rzeczywistości, choć dzisiaj już nic poważnego nie zrobię... Tylko odpoczywam.

Kolejny podobny dzień przede mną mniej więcej za miesiąc. Będzie trudniejszy, chyba że jakoś się do niego przygotuję. Ale czy można się przygotować na każdą ewentualność? Niestety to dopiero początek, ale kto nie idzie do przodu, ten się cofa... A że głupi ma zawsze szczęście, to może jakoś się tam uda wszystko.

Poniżej chmury sprzed kilku dni.

1 komentarz: